Poziomki w podwórku ul. Piotrkowskiej w Łodzi. Fot. Magdalena Krzywkowska
O miejskim ogrodnictwie pisze się i mówi coraz więcej. Jeszcze kilka lat temu niewiele osób o nim słyszało – przynajmniej w Polsce. Dzisiaj o wielkomiejskich ogrodnikach, uprawach na balkonie, zielonych dachach i bombach nasiennych można przeczytać w wysokonakładowych magazynach. Kolejna przejściowa moda czy nowa filozofia życia?
W Polsce ogrodnictwo na terenach miejskich jest obecne od dziesięcioleci za sprawą pracowniczych ogródków działkowych. Do niedawna jednak były one postrzegane jako przaśny relikt PRL-owskiego stylu życia i kwitowane przez młodych mieszkańców miast uśmiechem pobłażania. Jednak w ostatnich latach coś się zmieniło, zapewne pod wpływem przykładów ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej, gdzie miejskie ogrodnictwo – zarówno w formie odgórnie zorganizowanych inicjatyw, jak i oddolnej partyzantki ogrodniczej – stało się bardzo popularne. W obliczu ogólnoświatowego krachu ekonomicznego idea samodzielnego uprawiania warzyw na niezagospodarowanych parcelach w centrach miast okazuje się realną alternatywą dla uczestniczenia w globalnym systemie dystrybucji dóbr.
Uprawa warzyw w Chicago. Fot. Linda, CC BY 2.0
Historia ruchu urban gardening jest dłuższa, niż można by sądzić. Zwolennicy uprawy miejskiej żywności odwołują się do przykładu londyńskich grządek podczas oblężenia tego miasta w czasie drugiej wojny światowej, a nawet wcześniejszego o parę stuleci ruchu diggerów. Ale prawdziwe początki współczesnego ruchu miejskiego ogrodnictwa to lata 70. XX wieku. Wtedy to artystka i aktywistka Liz Christy założyła nieformalny ogród na opuszczonym, zaniedbanym placu w jednej z dzielnic Nowego Jorku, po raz pierwszy używając terminu guerilla gardening (partyzantka ogrodnicza). Mniej więcej w tym samym czasie nowojorski aktywista Adam Purple stworzył na Lower East Side zaprojektowany w kształcie znaku jin-jang Garden of Eden. Obie inicjatywy były oddolne, nieformalne, realizowane bez zgody władz. Jednak inicjatywa Liz Christy miała więcej szczęścia – jej ogród istnieje do dziś, otoczony już opieką departamentu odpowiedzialnego za zieleń miejską. Ogród Adama Purple musiał niestety polec w nierównej walce z biurokracją – został zlikwidowany w 1986 roku, a na jego miejscu zbudowano osiedle mieszkaniowe.
Podobny los spotykał w ciągu minionych dekad sporo nielegalnie założonych miejskich ogrodów. Jednak wydaje się, że w ostatnich latach coś zaczyna się zmieniać. Władze wielu miast zaczynają patrzeć przychylniejszym okiem na inicjatywy zazieleniania miast, nawet jeśli ich pomysłodawcami są zwykli obywatele. Ruch zielonej partyzantki dotarł także do Polski, a grupy promujące i praktykujące zazielenianie miast istnieją w prawie każdej większej aglomeracji – dość wspomnieć takie inicjatywy, jak Miejska Partyzantka Ogrodnicza, Kwiatuchi czy Kwiatki Bratki. Większość z nich koncentruje się wprawdzie na sadzeniu kwiatów, powstają już jednak także pierwsze polskie minifarmy żywności produkowanej w mieście.
Kwitnąca dynia. W tle zabudowa centrum Łodzi. Fot. Gosia Świderek
Dlaczego miejskie ogrodnictwo jest tak ważnym zjawiskiem i czemu warto je rozwijać? Po pierwsze, umożliwia samowystarczalność żywnościową miast. Samodzielna uprawa żywności pozwala na przynajmniej częściowe uniezależnienie się od systemu dystrybucji żywności zdominowanego przez globalne korporacje narzucające własne, nie zawsze uczciwe zasady gry. Po drugie, pozwala w pełni realizować zasadę „jedz lokalnie”. Żywność nie musi już podróżować na ogromne odległości z pola na talerz, zużywając przy okazji mnóstwo zasobów oraz zanieczyszczając środowisko spalinami z ciężarówek. Owo „pole” znajduje się bowiem dosłownie pod domem. Po trzecie – pozwala na integrację lokalnej społeczności. Dotyczy to zwłaszcza takich wspólnotowych inicjatyw, jak chociażby założony w 2009 roku w Seattle Beacon Food Forest – kilkuhektarowy miejski ogród warzywno-owocowy uprawiany zgodnie z zasadami permakultury. W przeciwieństwie do popularnych w Polsce działek pracowniczych teren nie jest podzielony na prywatne ogródki, ale cały stanowi dobro mieszkańców, którzy wspólnie się o niego troszczą.
Jest jednak jeszcze jeden ważny aspekt miejskiego ogrodnictwa, o którym nie zawsze się pamięta. Jest on związany z cyrkulacją wody w mieście. Powszechnie wiadomo, że betonowanie rozległych powierzchni miejskich gruntów fatalnie wpływa na równowagę hydrologiczną terenu (więcej na ten temat można przeczytać tutaj). Pozostawienie w przestrzeniach zurbanizowanych wolnych gruntów, gdzie woda może bez problemu wsiąkać w glebę, jest więc warunkiem prowadzenia zrównoważonej polityki hydrologicznej w mieście. Aby zrozumieć, jak funkcjonuje ten proces, przyjrzyjmy się jeszcze raz wspomnianemu już Beacon Food Forest. Nie przypomina on typowego ogródka warzywnego, z równo wytyczonymi grządkami. Jak sugeruje sama jego nazwa, ów dziki ogród bardziej przypomina las – krzewy oraz grządki warzywne znajdują się tam pomiędzy drzewami owocowymi, dającymi pozostałym roślinom naturalny cień. Taki ogród nawozi się samoistnie, z łatwością broni się przed szkodnikami, a co szczególnie istotne z punktu widzenia gospodarki wodnej – nie wymaga częstego podlewania, bo woda jest magazynowana w przestrzeniach między roślinami. Ogród składający się z różnorodnych roślin ma zasadniczą przewagę nad ogrodami monokulturowymi – sprawdza się właściwie w każdych warunkach pogodowych: kiedy długotrwałe susze niszczą jedne gatunki, sprzyjają drugim i na odwrót. W glebie wielogatunkowych, permakulturowych ogrodów powstaje coś, co określa się czasem mianem „żywej gąbki” (living sponge) – woda gromadzi się między korzeniami roślin i powoli przenika w głąb gleby, naturalnie się oczyszczając i wzbogacając w składniki mineralne. Jednocześnie powolny przepływ wody i zachowywanie jej w glebie przez dłuższy czas korzystnie wpływa na rozwój korzeni roślin, zwiększając ich tolerancję na suszę.
Balkonowa uprawa. Estetyka łączy się z ekologią. Fot. Gosia Świderek
Raczej mało prawdopodobne, żeby produkcja żywności kiedykolwiek całkowicie przeniosła się do miast. Chyba zawsze będziemy chociaż częściowo uzależnieni od dystrybucji żywności na duże odległości – nie tylko ze względu na brak przestrzeni w miastach, ale także dlatego, że wiele konsumowanych przez nas produktów, takich jak chociażby kawa czy herbata, nie nadaje się do upraw w europejskim klimacie. Jednak część produktów bez problemów można uprawiać na wolnych parcelach w miastach – jeśli ktoś ma do nich dostęp. Jeśli nie, zawsze można zacząć od balkonu. O ile bowiem duże, wspólnotowe ogrody warzywne w polskich miastach to póki co jeszcze pieśń przyszłości, o tyle uprawianie ziół i pomidorów na balkonie to już swoista moda. Tym razem jednak to moda, za którą z pewnością warto podążać.
Gabriela Jarzębowska
Domowa uprawa pomidorów pozwala realizować zasadę „jedz lokalnie”.